"Sranie w gacie to przy tym nic"
Na trasę – liczącą około 40 kilometrów pętlę, przygotowaną przez człowieka, który jeździł po Beskidzie Śląskim już na trójkołowcu, wszyscy ruszają punktualnie o godzinie 9, po krótkiej odprawie w bazie zawodów. Pętlę stanowią najciekawsze w okolicach Brennej fragmenty pieszych szlaków turystycznych jak i dróg zupełnie nieznakowanych, znanych tylko lokalesom. Formuła zawodów jest prosta – w obrębie pętli wyznaczone jest 5 odcinków specjalnych (OS) – podjazd, trawers i trzy zjazdy – i tylko tam mierzony jest czas zawodnikom. Pozostała część trasy to dojazdówki, na których można spokojnie porozmawiać ze znajomymi. Według zapewnień projektanta, trasa jest bardziej kondycyjna niż techniczna, jednak znajdzie się kilka fragmentów, na których będzie można się wykazać umiejętnościami.
Już dojazd do pierwszego OS zdaje się potwierdzać słowa organizatorów – betonowy podjazd wyciska hektolitry potu. W końcu beton ustępuje górskiej drodze, na której zaczyna się pierwsza część ścigania – podjazd. Nie jest on specjalnie stromy, jednak dzięki zróżnicowanej nawierzchni – kamienie, w dalszej części grząska ziemia i na koniec ścieżka przez łąkę – wymaga nieco więcej uwagi. Na mecie pierwszego OS jest wystarczająco dużo czasu aby robić zdjęcia i dopingować kolejnych zawodników.
Dalej czeka króciutka dojazdówka do drugiego odcinka specjalnego, którym jest zjazd. Na ten odcinek ostrzyło sobie zęby wiele osób, ponieważ nie prowadził on szlakiem PTTK a szlakiem harcerskim, którego nie ma na mapach – stąd OS ten owiany był nieco tajemnicą. Kolejni startujący wypuszczani są co 30 sekund, w końcu nadchodzi moja kolej, 3… 2… 1… ogień! Krótki odcinek szerokiej drogi, skręt w las i od razu rewelacyjny wprost singiel, który na długo pozostanie w mojej pamięci. Odcinek może niezbyt trudny technicznie, ale bardzo szybki i posiadający to coś na co zwykło się z angielskiego mówić „flow” – kto tam jechał dobrze wie o co chodzi. Na mecie każdy totalnie daje upust swojej radości, uśmiechy od ucha do ucha, wzajemne gratulacje i opowieści co działo się na tym kilkuminutowym zjeździe...
W końcu ruszam dalej, na strasznie długą dojazdówkę do trzeciego OS. Stawka bardzo się rozciąga, jednak mam okazję spotkać się i pogadać z tymi z samego początku w… schronisku na Błatniej, gdzie chyba wszyscy zjechali zatankować bukłaki, a ponad połowa zachwycała się smakiem ciasta o poetycko brzmiącej nazwie „Fale Dunaju”. Kilka minut jazdy za Błatnią zaczyna się niesamowicie szybki zjazd szlakiem narciarskim na Przełęcz Karkoszczonka, na końcu którego zaliczam efektowną glebę, podczas próby ratowania się przed inną, być może znacznie groźniejszą w skutkach. Na szczęście kończy się tylko na brudnych spodenkach i kupie śmiechu. Z Karkoszczonki jest już cały czas pod górę – świetnym trawersem, co do którego byłem pewien, że będzie tam poprowadzony odcinek trawersowy, lecz niestety organizator zawiódł moje i nie tylko moje oczekiwania. Dodatkowo pojawia się tam nagle strzałka oznaczająca odcinek specjalny – jednak wokół nie ma żywej duszy… Jak się okazuje to tylko pomyłka osób znakujących trasę, lecz – co ważne – jedna jedyna na całych 40 km, po za tą nieszczęsną strzałką trasa była oznaczona bardzo dobrze. W końcu docieram na start trzeciego OS, którym jest trawers. Odcinek raczej prosty, trochę pod górę, trochę w dół, z bardzo ciekawym fragmentem wąskiej ścieżki lawirującej wśród olbrzymich głazów zakończonej króciutką ścianką.
Kolejny dojazd nie jest już tak długi i wyczerpujący, po za tym po drodze jest Przełęcz Salmopolska, gdzie można spokojnie usiąść i zjeść obiad. Ciepły posiłek to właśnie to, czego mi było trzeba, siły witalnie wracają błyskawicznie. Z Salmopolu kawałek szybkiego zjazdu, przecięcie asfaltu i start czwartego odcinka specjalnego – wymagającego technicznie zjazdu. Początek to stroma ścieżka z olbrzymią ilością korzeni, które powoli ustępują miejsca kamieniom sparowanym z jeszcze większym nastromieniem. W końcu droga się wypłaszcza – jednak nie na długo. Ostry – niemal 180 stopni – zakręt, króciutki kawałek singla, znaczek z wykrzyknikami, znaczek z trupią czaszką – uskok i wjazd do potoku! Zjazd potokiem rewelacyjny, na dnie pełno dużych i śliskich kamieni, zimna woda chlapie po nogach, konieczne 100% koncentracji. Z potoku odbicie na szuter, gdzie można rozwinąć naprawdę spore prędkości i meta odcinka na sporym parkingu. Ci, którzy wpadali na metę ponad 60 km/h kończyli hamowanie grubo za jego połową...
Dojazdówkę do ostatniego odcinka specjalnego stanowił mało ciekawy podjazd betonowymi płytami, który jednak pozwolił szybko nadrobić straconą wysokość, a w dalszej części bardzo ciekawy pod względem widokowym szlak wiodący na Horzelicę. Na szczycie tej góry wielki piknik – jako, że był to start ostatniego OS trzeba było czekać cierpliwie aż dojadą wszyscy zawodnicy. W końcu organizatorzy zaczęli puszczać zawodników na zjazd – znów w odstępach półminutowych. Sam zjazd to stromo opadająca wysypana kamieniami droga, która w sposób okrutny obchodziła się z dętkami osób jadących na niższym ciśnieniu. Ściskam kierownicę, lekko pracuję hamulcami i staram się wybrać optymalną linię przejazdu, jednak zapewne z boku wygląda to tak jakby to droga decydowała gdzie mną rzucić… Mniej więcej w połowie trasa odbija w wąską ścieżkę w lesie, która oferuje nieco wytchnienia, jednak wszystko co dobre szybko się kończy i wypadam na stromy stok narciarski. Chwila zjazdu stokiem i powrót do lasu, gdzie ostatnie kilkaset metrów kamienistej rzeźni dobija tych który do tej pory uniknęli snejka czy spotkania z ziemią. Kamienie przed samą metą zamieniają się w betonowe płyty, jeszcze tylko przejazd przez platformę rejestrującą czas i koniec męczarni, koniec przyjemności, koniec Enduro Trophy – jednak tylko wyścigu, a nie całej imprezy!
Impreza trwa dalej, w bazie zawodów czeka na uczestników grill oraz beczka złocistego napoju z pianką, oczywiście za darmo – iście królewskie ukoronowanie całego dnia. Późnym wieczorem, gdy już każdy kamień uciekający spod kół został omówiony, każdy zakręt przeanalizowany a za każdą glebę wzniesiony toast, pojawiają się pierwsze wyniki i następuję dekoracja zwycięzców. Organizatorzy zapowiadają też więcej edycji w przyszłym roku, co spotyka się oczywiście z nieukrywaną radością...
Opadły emocje, opadł wzniecony kołami pędzących rowerów kurz. Patrząc z perspektywy czasu, można nazwać drugą edycję EMTB Enduro Trophy sporym sukcesem. Dopisało wszystko – frekwencja dwukrotnie większa niż na pierwszej edycji w Świeradowie – Zdroju, piękna pogoda pozwalająca rokoszować się górskimi panoramami, świetna trasa przygotowana przez organizatorów i wreszcie atmosfera – totalny luz i piknik przed jak i po zawodach, a także w ich trakcie.
Pozostaje pogratulować zwycięzcom – Maciejowi Piękosiowi za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej, Michałowi Szade, za zdobycie tytułu Mistrza Zjazdów oraz Dawidowi Branny za wywalczenie tytułu Mistrza Podjazdów, podziękować sponsorom – firmom Pająk, Uvex, Sawera, Koral, P.A.P oraz Mastertent, partnerom imprezy – gminie Brenna, Ośrodkowi Promocji Kultury i Sportu w Brennej, Centrum Turystycznemu Big Park, gdzie mieściła się baza zawodów, a także Staroście Cieszyńskiemu za objęcie imprezy swoim patronatem oraz ufundowanie pucharów dla zwycięzców. Podziękowania należą się także organizatorom – grupie Horizon Five z Bielska – Białej, ekipie EMTB.pl oraz wszystkim wolontariuszom, ochotnikom i innym osobom wspierającym w jakikolwiek sposób organizację imprezy, oraz przede wszystkim uczestnikom – to wy stworzyliście ten niepowtarzalny klimat całej imprezy! Do zobaczenia na kolejnych edycjach!
Tekst: Dariusz Dziadek
Żródło:
emtb.pl